Polub nas na Facebooku

wtorek, 31 maja 2016

Gozleme z cukinią i fetą / z szynką i trzema serami

Tak się skupiłam na rabarbarze i szparagach, że zupełnie zapomniałam o innych warzywach. Sezon wiosenno-letnie warzywa tak szybko się kończy, że często nie nadążam się nimi nacieszyć i dlatego jemy je praktycznie codziennie. Ale dziś odmiana. Ostatnio w oko wpadła mi żółta i jasnozielona cukinia. Wykorzystałam ją jako nadzienie do tureckich chlebków z patelni gozleme. Tradycyjnie podaje się je z farszem ze szpinaku i sera lub ziemniaków z cebulką. Nie są tak ekspresowe jak chlebki bazlama (przepis tutaj: KLIK), bo kilka dodatkowych minut zajmuje zawinięcie farszu w ciasto. Niemniej gorąco polecam. Przepis na chlebki zaczerpnęłam z najnowszego numeru magazynu Goodfood.

Pamiętajcie, że jeszcze tylko dziś do 23:59 możecie wziąć udział w naszym konkursie. Szczegóły tutaj: KLIK. Zapraszamy!!

Jak to zrobić (4 sztuki):
  • 250 g mąki pszennej
  • 12 g świeżych drożdży
  • 175 ml ciepłej wody
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka cukru
  • 2 łyżki oliwy
farsz wege (wystarczy na 3 sztuki):
  • cukinia zielona i cukinia żółta pokrojone w plastry i zgrillowane lub delikatnie podsmażone na patelni
  • ser feta
  • natka pietruszki
farsze mięsny (wystarczy na 1 sztukę):
  • 5 plastrów szynki
  • ser feta
  • ser żółty
  • ser wędzony
  • natka pietruszki
Drożdże rozpuścić z cukrem w odrobinie wody i odstawić na chwilę aż zaczną się pienić. Mąkę wymieszać z solą, dodać drożdże, oliwę i resztę wody (ostrożnie, lepiej wlać za mało i potem dodać). Wyrobić gładkie elastyczne ciasto, uformować w kulę. Włożyć do miski i przykryć ściereczką. Odstawić na godzinę. Następnie ciasto podzielić na 4 części i rozwałkować je na kształt prostokąta. Na jednej połowie układać farsz, przykryć drugą połową i zacisnąć krawędzie. Smażyć na suchej patelni po 4-5 minut z każdej strony (aż ładnie zbrązowieją).

Wersja wege
Wersja mięsna z ciągnąąąącym serem

SMACZNEGO!

piątek, 27 maja 2016

Manna z sosem z rabarbaru

Poziomka z parapetowego ogródka
Mannę zna każdy. Jedni kochają, innym na jej widok i wspomnienie smaku robi się słabo. Jedni lubią gładką, inni z grudkami. Jedni wolą na mleku, inni na wodzie. Ja zaliczam się do elitarnego grona osób, którym w oku zapalały się radosne iskierki, gdy na stole podczas kolonijnego śniadania lądowała waza z zupą mleczną. Zawsze brałam dokładkę. ZAWSZE. Moje dzieciństwo to owsianki, kasze i makaron lub ryż na mleku, które Tata gotował rano i podawał z domowymi konfiturami z wiśni.  Z wiekiem gust w tej kwestii wcale mi się nie zmienił, a w dodatku miałam to szczęście, że facet, którego wybrałam na męża miłość tę podziela. Co więcej trafiła mi się taka perełka, która uwielbia kaszę z grudkami na tyle, że odkryła trik jak ją ugotować, żeby za każdym razem ilość grudek była satysfakcjonująca! Czyż to nie wspaniały zbieg okoliczności?
Nie wiem jakie jest Wasze zdanie, ale jeśli nie lubicie manny to skorzystajcie chociaż z przepisu na sos z rabarbaru. Można go dodać do budyniu lub lodów.

Przypominamy Wam o konkursie! Nadal możecie zdobyć bardzo fajne książki, zapraszamy :)

link do konkursu: KLIK


Jak to zrobić:
  • 3/4 szklanki mleka
  • 1/4 szklanki śmietanki 30%
  • 1 łyżka cukru
  • 4 łyżki kaszy manny
sos z rabarbaru:
  • 2 łodygi rabarbaru
  • 1 łyżka masła
  • 2 łyżki cukru
  • ziarenka z 1 laski wanilii lub kilka kropel esencji waniliowej
Najpierw robimy sos. Rabarbar obrać i pokroić w plastry. W garnuszku rozpuścić masło z cukrem i wsypać rabarbar. Zamieszać, zmniejszyć ogień. Dodać wanilię i gotować przez ok. 15 minut mieszając od czasu do czasu. W osobnym garnku zagotować mleko i śmietankę. Dodać cukier. Wsypać kaszę, zamieszać i gotować aż zgęstnieje.


SMACZNEGO!

wtorek, 24 maja 2016

Focaccia ze szparagami i czarnymi oliwkami

Z gotowaniem jest jak z każdym domowym obowiązkiem: jedni go nie znoszą, inni najchętniej by nosa z kuchni nie wyściubiali. I tak samo, jak w przypadku podejścia do zmywania lub mycia łazienki, te dwie grupy nigdy się wzajemnie nie zrozumieją. Wytłumaczcie mi jak można nie lubić gotowania? Jakim cudem po ziemi chodzą ludzie, którzy nie doceniają terapeutycznego działania krojenia, mieszania i miksowania? I nie wmówicie mi, że można "nie umieć" gotować. Można nie umieć tworzyć receptur albo nie mieć wyczucia do mieszania smaków, ale jeśli ma się przed nosem gotowy przepis opisany krok po kroku to nie ma takiej możliwości, żeby coś schrzanić.
Dla mnie gotowanie to relaks z najczystszej postaci. Pomaga mi zapomnieć o stresie i uspokaja moje nerwy w każdej sytuacji. Niech Was zatem nie dziwi, że gdy jestem doprowadzona do ostateczności dźwiganiem skrzynek z roślinkami (ważących chyba tonę!) w 30 stopniowym upale, od razu po doprowadzeniu siebie do porządku kieruję swoje kroki do kuchni. Tam nalewam sobie kieliszek schłodzonego białego wina i zatracam się w kojącym wyrabianiu drożdżowego ciasta. A efektem dzielę się z Wami :)


Przypominamy Wam o konkursie! Nadal możecie zdobyć bardzo fajne książki, zapraszamy :)

link do konkursu: KLIK



Jak to zrobić:

  • 500 g mąki pszennej
  • 15 g drożdży
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka cukru
  • 2 łyżki oliwy
  • 275 ml ciepłej wody + 1/3 szklanki do rozrobienia drożdży
  • 2 łyżki świeżych listków tymianku (lub 1 łyżka suszonego)
  • 12 zielonych szparagów
  • garść czarnych oliwek
Drożdże rozpuścić w wodzie z łyżeczką cukru. Odstawić na 20 minut aż zaczną pracować (pienić się). W dużej misce wymieszać mąkę, sól i tymianek. Wlać drożdże, oliwę i wodę. Wyrabiać przez 15 minut ciasto aż będzie gładkie i elastyczne. W razie potrzeby dodać więcej wody, ale UWAGA: dopiero wtedy kiedy po ok. 5-7 minutach wyrabiania ciasto nadal jest suche. Trzeba być cierpliwym. Z ciasta uformować kulę, przykryć ściereczką i odstawić na godzinę w ciepłe miejsce. Po tym czasie krótko wyrobić ciasto i rozwałkować do wymiarów piekarnikowej blachy. Blachę wyłożyć papierem do pieczenia i ułożyć na niej ciasto. Na wierzchu ułożyć surowe szparagi i oliwki. Docisnąć. Posypać odrobiną świeżego/suszonego tymianku. Odstawić na 15 minut do wyrośnięcia. Piec w temperaturze 180 stopni przez ok. 30 minut.



SMACZNEGO!

sobota, 21 maja 2016

Chutney z rabarbaru - sos do mięs i serów

Sezonu na rabarbar ciąg dalszy. Jak już wspominałam, rabarbar jest wyjątkowo wdzięczny i sprawdza się równie dobrze w daniach słodkich i wytrawnych. Tym razem proponuję Wam bardzo dobry sos z rabarbarem, który możecie podawać z pieczonym mięsem (szczególnie dziczyzną), pasztetami (również wegetariańskimi) lub z ostrymi serami (takimi jak gorgonzola). Sos jest uzależniający, więc od razu zróbcie więcej i zamknijcie w słoikach. Przepis pochodzi z magazynu Goodfood.

Przypominamy Wam o konkursie! Nadal możecie zdobyć bardzo fajne książki, zapraszamy :)

link do konkursu: KLIK

Jak to zrobić:
  • 500 g rabarbaru
  • garść suszonej żurawiny lub rodzynek
  • 1/2 jabłka (bez skóry i gniazda nasiennego)
  • 1/2 gruszki (bez skóry i gniazda nasiennego)
  • 1 czerwona cebula
  • 110 g drobnego cukru
  • 150 ml octu z czerwonego wina
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka jagód jałowca (pokruszonych)
  • 1 łyżeczka imbiru w proszku
Rabarbar obrać i pokroić. Cebulę posiekać. Jabłko i gruszkę pokroić w kostkę. Wszystkie składniki umieścić w garnku i gotować na wolnym ogniu przez godzinę. Gorący sos zamknąć w wyparzonych słoikach lub przechowywać w lodówce do tygodnia.




SMACZNEGO!

czwartek, 19 maja 2016

Tarta z cheddarem, pomidorami i szpinakiem

Dziś odrobina męskiego gotowania. Darek powrócił do kuchni i naprawdę żałuję, że robi to tak rzadko, bo gotowanie wychodzi mu świetnie. Od razu jednak uprzedzam, że to nie jest dietetyczne danie. Ser, śmietana, jajka...tłuste i zdecydowanie NIE polecane przez dietetyków. Ale jak mawia Karol Okrasa: "Tłuszcz jest nośnikiem smaku" i tutaj smak zdecydowanie wygrywa. Poza tym nie można cały czas się umartwiać. W życiu najważniejsza jest równowaga między dobrem i złem, szczęściem i smutkiem, a także sałatką i fast foodem. Przygotujcie sobie tę tartę w domu, nie będziecie żałować!
Darek zainspirował się przepisem z magazynu "Goodfood", ale na zakupach koncepcja zmieniła się kilka razy. Między innymi dlatego, że w sklepie spożywczym nie można kupić gotowego ciasta kruchego, jakiego wymaga przepis...uwierzycie, że Darcio naprawdę spytał Panią w markecie o kruche ciasto? :) Ach faceci na zakupach....
Nawiązując do równowagi: danie jest podzielone na pół: dla wegetarianki i mięsożercy po równo. Oczywiście możecie zdecydować się na jedną wersję, w końcu nie wszyscy są zmuszeni do szukania mięsno-wegetariańskich kompromisów we własnym domu.

A przy okazji, pamiętajcie o konkursie! Do zdobycia fajne książki :) link do konkursu tutaj: KLIK

Jak to zrobić (forma kwadratowa 20x20 cm):
  • arkusz ciasta francuskiego
  • 180 g sera cheddar
  • 100 ml śmietanki 30%
  • 3 łyżki jogurtu naturalnego
  • 3 jajka
  • solidna garść świeżego szpinaku
  • 2 plastry szynki dojrzewającej
  • pomidory koktajlowe
  • sól, biały pieprz
  • pesto lub pasta z kolendry (kupiona w markecie)
Szpinak umyć i posiekać. Przesmażyć na patelni, żeby pozbyć się wody. W misce wymieszać starty ser, szpinak, śmietankę, jogurt, jajka i przyprawy. Formę wyłożyć ciastem francuskim, spód nasmarować pastą z kolendry/pesto. Na ciasto wylać masę serowo-jajeczną. Na jednej połówce ułożyć porwaną na mniejsze kawałki szybkę. Pomidory pokroić w plastry i ułożyć na wierzchu tarty. Piec w temperaturze 180 stopni przez 30 minut. Podać z ulubioną sałatą.
 
Wersja wege

Wersja z mięsem

SMACZNEGO!

wtorek, 17 maja 2016

"Zioła w domowej aptece" - recenzja i KONKURS!!!!

Żyjemy w świecie, w którym praktycznie wszystko jest na wyciągnięcie ręki. O nic nie trzeba walczyć, niczego nie trzeba zdobywać ani na nic nie trzeba czekać. Za odpowiednią kwotę można w styczniu jeść truskawki, które co prawda smakują jak surowy ziemniak, ale są! W kilka godzin można się znaleźć w innej strefie klimatycznej lub skoczyć na lunch do jednej z europejskich stolic i wrócić jeszcze przed „Panoramą”, o ile oczywiście zasób portfela na to pozwala. Właśnie. Wszystko jest kwestią ceny. Chcąc zdobyć wymarzone szczyty nierzadko trzeba się nieźle napracować zamykając niestety oczy na to co dzieje się tu i teraz. A dzieje się dużo i aby się o tym przekonać wystarczy tylko opuścić wzrok i ze złotych gór skierować go na zielone trawniki.
Nasze babcie i nasi dziadkowie nie latali w kosmos. Nie śniło im się, że można dotrzeć na inny kontynent w czasie, którego nie odmierza się w dniach. Nie mieli nawet połowy dóbr, z których każdy z nas może dziś swobodnie korzystać, a jednak w pewnym sensie byli od nas bogatsi ponieważ posiadali wiedzę, która niejednokrotnie ratowała życie. Bez łatwo dostępnych leków ani szpitali potrafili wyleczyć ciężkie choroby wykorzystując wiedzę o lekach naturalnych, które można bez trudu zdobyć nie płacąc za nie nawet złotówki. Mowa o ziołach i roślinach leczniczych. Rosną na każdej łące, w każdym lesie i w każdym ogrodzie. Nieświadomie wyrywamy cenne rośliny pieląc ogródek, masakrujemy je kosiarką do trawy lub spacerując po trawniku masowo zadeptujemy nie mając pojęcia wiedząc jaki skarb ginie pod naszymi nogami. Na szczęście na naukę nigdy nie jest za późno. Przedstawiam Wam kompendium wiedzy o ziołach dla początkujących, czyli książkę „Zioła w domowej aptece” autorstwa Karin Greiner wydaną przez Wydawnictwo REA-SJ.


Zioła i rośliny lecznicze to temat fascynujący, choć jednocześnie trudny i zdradliwy. Rośliny kryją w sobie ogromną moc, która może uzdrowić umierającego, ale źle użyta potrafi być zabójcza. Rozpoczynając przygodę z ziołolecznictwem warto, ba, wręcz trzeba mieć solidne podstawy teoretycznej wiedzy. Uwierzcie, że naprawdę łatwo pomylić jasnotę z pokrzywą albo wiązówkę błotną z kozłkiem lekarskim, a działanie tych roślin na organizm różni się diametralnie. Jesteśmy wzrokowcami i najlepiej uczymy się widząc to, o czym czytamy bądź słuchamy. Mam w domu poradnik dla lekarzy o ziołolecznictwie wydany w latach ’80, który zawiera solidną dawkę szczegółowej wiedzy na temat ziół, ale nie ma w nim ani jednego zdjęcia. Co prawda w bardzo dokładny sposób opisuje poszczególne części rośliny, ale przecież nie każdy wie czym się różnią liście skrętoległe od pierzastosiecznych, prawda? Natomiast książka pani Greiner aż kipi od pięknych, kolorowych zdjęć, na których wyraźnie widać jak wyglądają omawiane rośliny. Nie ma mowy o pomyłce.


Każda roślina w „Ziołach w domowej aptece” jest opisana starannie, ale bez wdawania się w szczegóły jej morfologii. Treść jest jasna i zrozumiała dla każdego, niezależnie od poziomu sprawności, z jaką porusza się w botanicznej terminologii. Zbiór najważniejszych informacji na temat poszczególnych roślin autorka określiła jako „Krótką rundę zapoznawczą” i zawarła w niej wszystko to, co jest najistotniejsze w kwestii wyglądu rośliny i miejsc jej występowania. Dodatkowo, co bardzo ważne, dowiadujemy się z jakimi innymi roślinami można ją pomylić. Dla osoby początkującej w temacie jest to wiedza bezcenna. Oczywiście w rundzie zapoznawczej poznajemy również działanie roślin na ludzki organizm. Po przeczytaniu tej części czytelnik jest dobrze przygotowany na stawianie pierwszych kroków w ziołolecznictwie bez ryzyka pomyłki lub niewłaściwego zastosowania ziół. Ponadto oprócz informacji praktycznych opis rośliny zawiera garść ciekawostek, w których wiedza współczesna miesza się z tradycjami i wierzeniami. To, co zdaniem autorki jest najciekawsze, umieszczono w ramce z opisem „Wow!” i powiem Wam, że w niektóre z informacji tam zawartych naprawdę trudno uwierzyć. Moje największe „Wow!” odnalazłam przy koniczynie zwyczajnej- pamiętajcie, nigdy nie karmcie koniczyną swoich owiec, bo stają się od tego bezpłodne. Serio!


W książce bardzo podoba mi się jej podział na pory roku, z wyróżnieniem takich okresów, jak przedwiośnie, czy wczesna i późna jesień. Jeśli uważaliście, że zioła można zbierać jedynie wiosną lub latem to chciałabym Was wyprowadzić z błędu - każda pora roku ma coś do zaoferowania. Z książką w rękach można sobie z wyprzedzeniem zaplanować, za którymi ziołami będziemy się rozglądać, gdy nadejdzie odpowiedni czas. Autorka radzi jak je zbierać i przechowywać tak, aby zachowały maksimum swoich właściwości. Podsuwa nam również proste i praktyczne pomysły na ich przetwarzanie. W książce odnajdziecie zarówno przepisy na kosmetyki i leki, jak i na kulinarne wykorzystanie roślin leczniczych i ziół. Napój energetyzujący z bylicy pospolitej? Kąpiel z bluszczykiem kurdybankiem? A może herbata dla kobiet „na trudne dni” z pięciornika gęsiego? Każdy znajdzie coś dla siebie.


Chociaż „Zioła w domowej aptece” są typowym poradnikiem, w którym próżno szukać emocjonującej narracji czy bliskiego kontaktu z autorem, to czyta się go z ogromną przyjemnością. To nie jest książka, która wciąga akcją. To jest książka, z którą odkrywa się świat, co w mojej ocenie można postawić na równi z dobrym thrillerem. Po lekturze już nigdy nie spojrzę na przydomowy trawnik w taki sam sposób jak wcześniej. Nie mijam obojętnie rosnących wokół roślin, które do tej pory określałam wspólnym mianem: „zielsko”. Wprost przeciwnie, teraz na trawniku czuję się jakbym była wśród starych znajomych. Takich, których z widzenia znam od zawsze, ale dopiero teraz Karin Greiner nas sobie przedstawiła. Wiedza, którą mi przekazała otworzyła mi oczy na otaczający mnie świat i sprawiła, że chcę wiedzieć jeszcze więcej. Co tam złote góry i loty w kosmos, kiedy prawdziwe odkrycia czekają tuż obok. Poradnik „Zioła w domowej aptece” zagości na stałe na mojej półce i mogę Was zapewnić, że nie po to, by się na niej kurzyć.


A teraz KONKURS KONKURS!!!


Jeżeli chcecie mieć taką książkę w swojej biblioteczce, prześlijcie nam na maila jatugotujeblog(at)gmail.com. zdjęcie, na którym uwiecznicie MAJ. Kwiat? Owad? Ptak? Potrawa? Cokolwiek kojarzy Wam się z majem. Aparaty/telefony w dłoń i liczymy na Waszą kreatywność.

Zwycięskie zdjęcia wybierzemy z Darkiem i opublikujemy na blogu, a autorów nagrodzimy egzemplarzami książki "Zioła w domowej aptece". Do zdobycia aż 3 książki ufundowane przez wydawnictwo REA-SJ!

Zachęcamy Was gorąco do udziału, bo książka jest świetna! Na Wasze propozycje czekamy do 31.05.2016 r. do godziny 23:59

Biorąc udział w konkursie automatycznie akceptujecie warunki konkursu oraz poniższy krótki Regulamin:
1. Fundatorem nagród w konkursie jest Wydawnictwo REA-SJ Sp. z o.o. z siedzibą w Konstancinie Jeziornej przy ul. Kościuszki 21. 
2. Nagrody będą wysłane wyłącznie na terenie Polski na adresy wskazane przez zwycięzców.
3. Organizatorem konkursu jest blog www.jatugotuje.blogspot.com we współpracy z Wydawnictwem REA-SJ Sp. z o.o.
4. Poprzez wzięcie udziału w konkursie Uczestnik wyraża zgodę na przetwarzanie danych osobowych na potrzeby konkursu.

POWODZENIA!

niedziela, 15 maja 2016

Ciasto drożdżowe z rabarbarem i kruszonką

Czasami słowa są zbędne. W książce, z której pochodzi dzisiejszy przepis ("PRL od kuchni - smaczne i proste dania" wyd. Olesiejuk) każda receptura jest opatrzona króciutkim komentarzem opisującym danie. Mój wybór padł na "Placek drożdżowy z owocami" opisany tak: "Zapach tego ciasta jest zniewalający". Nie dodam nic więcej...

Jak to zrobić (blacha kwadratowa 20x20 cm):
  • 2,5 szklanki mąki pszennej
  • 2 jajka
  • 0,5 szklanki mleka
  • 0,5 szklanki cukru
  • 0,5 szklanki oleju
  • 50 g świeżych drożdży
  • 700-800 g sezonowych owoców (wybrałam rabarbar)
  • szczypta soli
kruszonka:
  • 1,75 szklanki mąki pszennej
  • 0,75 szklanki cukru
  • 200 g masła
  • 1 opakowanie cukru wanilinowego
lukier:
  • 6 łyżek cukru pudru (u mnie 4 łyżki)
  • 4 łyżki soku z cytryny (u mnie 1 łyżka wody)
Mąkę przesiać. Do dużej miski wsypać 1 szklankę mąki drożdże, cukier, letnie mleko, sól, roztrzepane jajka, olej i sól. Wyrobić jednolite ciasto (UWAGA: ciasto się bardzo klei do rąk i jest dość rzadkie! Tak ma być). Przykryć ściereczką i odstawić na 3-4 godziny w ciepłe miejsce do wyrośnięcia.
Po wyrośnięciu ciasto krótko wyrobić (UWAGA: nadal jest klejące, ale mniej) i przełożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia lub nasmarowanej tłuszczem. Owoce umyć, obrać i ułożyć na cieście. Przygotować kruszonkę: wszystkie składniki ucierać palcami, aż do uzyskania grudek. Ciasto w formie posypać równomiernie kruszonką. Wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na ok. 30 minut. Wyjąć i całkowicie ostudzić.
Składniki na lukier wymieszać w miseczce i polać ostudzone ciasto.




SMACZNEGO!

piątek, 6 maja 2016

Drożdżowe racuchy z rabarbarem

Zastanawialiście się kiedyś czym jest rabarbar? Owoc? Warzywo? Chwast? W smaku kwaśny jak szczaw, kolorem przypomina truskawkę (taką, która u góry jest lekko niedojrzała), a kształtem przywodzi na myśl jakieś bliżej nieokreślone zielsko porastające przydrożne rowy. Jestem zdumiona, że kiedyś komuś wpadło do głowy, żeby spróbować to zjeść. Ale kiedy to się już stało, rabarbar szybko znalazł mnóstwo zastosowań zarówno w słodkich, jak i w wytrawnych daniach. Kompot z rabarbaru zna każdy, a ciasto drożdżowe z rabarbarem i kruszonką przenosi w magiczny sposób do babcinej kuchni. Niedługo pokażę Wam, że rabarbar jest doskonałym składnikiem sosu do mięs i serów, ale wcześniej wrzucam prosty przepis na racuchy drożdżowe z dodatkiem rabarbaru. Fajna wiosenna odmiana racuchów z jabłkami, które robię późnym latem i jesienią. Do tej pory do racuchów dodawałam proszek do pieczenia, ale od czasu sukcesu chlebków z patelni zaprzyjaźniłam się ze świeżymi drożdżami. Wcale nie są takie straszne! Spróbujcie.

Jak to zrobić (12 sztuk):
  • 1 duża łodyga rabarbaru
  • 1 szklanka mąki
  • 1 szklanka maślanki
  • 1 jajko
  • 6 g świeżych drożdży + łyżeczka mąki i łyżeczka cukru na zaczyn
W małym kubeczku wymieszać mąkę, cukier drożdże i 30 ml ciepłej wody. Odstawić na 15 minut w ciepłe miejsce aż zaczną pracować (utworzy się wysoka piana). Rabarbar obrać i pokroić w cienkie plasterki. W dużej misce wymieszać maślankę, jajko i mąkę. Wlać zaczyn, wymieszać i odstawić na godzinę. Wymieszać wyrośnięte ciasto z rabarbarem i na bardzo gorącym tłuszczu smażyć nieduże racuchy. Odsączyć nadmiar tłuszczu na ręczniku papierowym. Posypać cukrem pudrem.



SMACZNEGO!


Przepis zgłaszam do akcji:

Wiosenne słodkości 2016

środa, 4 maja 2016

Hummus z liśćmi rzodkiewki

Na pewno już kiedyś wspominałam o tym, że w kuchni prawdziwego roślinożercy nic się nie marnuje, prawda? Brzydkie i przejrzałe owoce wcale nie są be. Każdy strączek jest dobry, żeby zamienić go w burgera, a do takiego burgera dodaje się to, co akurat jest pod ręką: zwiędnięta rukola? A może sflaczała cukinia? Wszystko można przerobić. Nie jest to zbyt popularny trend, bo w moim osiedlowym warzywniaku pani zawsze kilka razy się upewnia, czy aby na pewno wolę te przecenione, brązowe i rozklapciałe banany, a Pan na targu zerka podejrzliwie, kiedy na pytanie "Czy oberwać liście rzodkiewek" odpowiedź jest przecząca. W czasach, gdy jeszcze żył Arni (nasza kochana jednooka świnia morska) miałam dobrą wymówkę i faktycznie większość liści pochłaniał on. Teraz, kiedy on biega i kwika radośnie za tęczowym mostem muszę się z tymi liśćmi uporać sama. Pewnie się zastanawiacie, do czego można wykorzystać liście rzodkiewek? Otóż zastosowań jest bardzo wiele: można dodać do smoothie, do pasztetu, do sałatki, do burgera lub tak, jak ja dzisiaj - do hummusu. Liście rzodkiewki są ostre i aromatyczne. Ich smak może Wam się wydać trochę "chwastowy", ale nie musicie ich przeżuwać solo. Dodane do potraw wzbogacają ich smak, a Wam dostarczają extra dawkę witamin i minerałów. Zaryzykujcie, nie będziecie żałować!

Hummus smakuje świetnie w towarzystwie chlebków z patelni bazlama. Przepis tutaj: KLIK.

Jak to zrobić:
  • 1 puszka ciecierzycy
  • sok z 1/2 limonki
  • 1 garść liści rzodkiewki (+ garstka rukoli jeśli lubicie naprawdę ostre potrawy)
  • 1 ząbek czosnku
  • 2 łyżki pasty sezamowej tahini
  • 4 łyżki oliwy
  • spora szczypta soli
  • pieprz do smaku
Ciecierzycę odsączyć i zblendować z resztą składników na gładką masę. Gdyby pasta wydała się Wam zbyt gęsta możecie dodać trochę wody, ale ostrożnie! Pod wpływem soli liście puszczają wodę w trakcie miksowania.


SMACZNEGO!

niedziela, 1 maja 2016

Ciasto pietruszkowe z orzechami

Ok, od razu się przyznaję, że miało być ciasto marchewkowe. Kusiło mnie od dawna ze stron magazynu "Goodfood" i upieczenie go było na jednym z pierwszych miejsc mojej listy "Do zrobienia". Nigdy nie piekłam ciasta marchewkowego, a oboje z Darkiem bardzo je lubimy. Przepis wydał mi się banalnie prosty. Taki, którego nawet takie beztalencie cukiernicze, jak ja nie może sknocić. Wszystkie produkty miałam w domu, a do tego trafiło się wolne popołudnie, więc wstałam z kanapy i powiedziałam sobie: "Teraz albo nigdy!". Otworzyłam gazetę na odpowiedniej stronie, wydobyłam składniki z lodówki i w momencie, gdy sięgałam już po marchewkę, z koszyka wypadła ona. Biedna, blada, samotna i zapomniana. Pietruszka. Jedna jedyna sztuka, którą kupiłam jakieś 2 tygodnie temu z zamiarem dodania jej do zupy. Cóż, zupa bez pietruszki już dawno została zjedzona, a sama pietruszka zapomniana. I tak mnie natchnęło, że skoro można ciasta piec z marchewek, to czemu by nie spróbować z pietruszki? To korzeń i to korzeń. To pomarańczowe, a tamto białe. Poza tym różnic większych brak. Zarówno marchewka jak i pietruszka mają słodki smak, więc na logikę uznałam, że w wypiekach sprawdzą się równie dobrze. Musiałam trochę zmodyfikować przepis, bo w mojej głowie pietruszka z przyprawą do piernika nie chciała współpracować za żadne skarby. Ułożyłam w głowie plan i upiekłam ciasto. Bardzo dobre ciasto. Fakt, że podczas pieczenia zapach pietruszki unosił się w mieszkaniu przywołując raczej skojarzenia z rosołem niż z ciastem, ale po wyjęciu z piekarnika dowodzenie przejęły dodane przyprawy. Smak ciasta jest bardzo wyrazisty - czuć w nim gałkę muszkatołową, imbir i jeszcze "coś". Taki warzywno-słodki smak. Naprawdę wyjątkowy. Natomiast polewa jest (powiem nieskromnie) mistrzostwem świata! Słodycz białej czekolady, której nie znoszę, przełamana kwaskowatym serem to od dziś mój numer jeden. Już nigdy nie zrobię innej. Teraz kolej na Was. Znajdźcie w sobie odwagę i przekonajcie się sami, że pietruszkowe ciasto nie gryzie.

Jak to zrobić:
  • 85 g mąki gryczanej
  • 85 g mąki pszennej
  • 140 g korzenia pietruszki startego na grubych oczkach tarki
  • 120 g drobnego cukru
  • 2 jajka
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 150 ml oleju roślinnego
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 50 g posiekanych orzechów włoskich (plus kilka połówek do dekoracji)
  • 1/3 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1/2 łyżeczki imbiru w proszku
polewa:
  • 135 g serka śmietankowego (użyłam "Milandia" Piątnicy)
  • 4 rządki białej czekolady
  • 1 czubata łyżka oleju kokosowego (lub masła)
Suche składniki i tartą pietruszkę wymieszać w misce. W osobnym naczyniu roztrzepać jajka z olejem. Połączyć składniki płynne z suchymi i dokładnie wymieszać (ja robiłam to łyżką). Keksówkę wyłożyć papierem do pieczenia i piec ciasto przez godzinę w piekarniku nagrzanym do 160 stopni.
W misce ustawionej na garnku z gotującą się wodą (tzw. kąpiel wodna) rozpuścić czekoladę z olejem kokosowym. Dodać do serka i wymieszać. Rozsmarować polewę na ostudzonym cieście, udekorować orzechami i wstawić do lodówki aż polewa stężeje.



SMACZNEGO!


Przepis zgłaszam do akcji:

Wiosenne słodkości 2016