Polub nas na Facebooku

czwartek, 29 września 2016

Naleśniki ze szpinakiem zapieczone pod beszamelem

Kiedy myślę o Mazurach przychodzą mi na myśl świeże ryby, lasy i oczywiście komary. W związku z tym ze zdziwieniem przyjęłam wiadomość, że Darek po powrocie z "męskich żagli" zapragnął naleśników ze szpinakiem zapieczonych pod beszamelem. Danie stanowczo na wyjątkowe okazje, bo ilość tłuszczu i kalorii w jednej porcji jest tak ogromna, że aż boję się o tym głośno mówić, a już na pewno nie zamierzam tych kalorii dokładnie liczyć. Zapomnijmy jednak o tym na moment, bo życie jest zbyt krótkie, żeby wciąż się ograniczać. Trochę szaleństwa raz na jakiś czas nikomu nie zaszkodzi, a ile z tego przyjemności...

Jak to zrobić:
  • 12 naleśników z Waszego ulubionego przepisu
  • 2 opakowania szpinaku mrożonego w liściach (nie mielony)
  • 1 marchew
  • 3 ząbki czosnku
  • 1 kostka sera feta
  • 1 puszka groszku konserwowego
  • sól i pieprz
beszamel:
  • 4 łyżki masła
  • 4 łyżki mąki
  • 2 szklanki mleka
  • sól, gałka muszkatołowa, pieprz
Marchewkę obrać i zetrzeć na tarce na grubych oczkach. W garnku rozgrzać oliwę i wrzucić marchew. Dusić przez chwilę. Dodać szpinak, czosnek przeciśnięty przez praskę, odrobinę wody i dusić pod przykryciem aż wszystko będzie miękkie. Następnie do garnka dodać groszek i rozdrobnioną fetę. Doprawić pieprzem i solą (ostrożnie-feta jest słona).
W małym garnku rozpuścić masło. Wsypać mąkę i dokładnie wymieszać trzepaczką aż znikną wszystkie grudki. Dopiero wtedy wlać mleko, doprawić solą, pieprzem i gałką i gotować aż sos zgęstnieje.
Farsz zawinąć w naleśniki i układać w naczyniu żaroodpornym wysmarowanym masłem. Zalać beszamelem. Opcjonalnie: można posypać wierz tartym żółtym serem (my tak zrobiliśmy, żeby było jeszcze PYSZNIEJ! . Piec w temperaturze 200 stopni przez 20-30 minut.




SMACZNEGO!

poniedziałek, 26 września 2016

"Polskie jabłka" - recenzja

Cieszę się, że mieszkam w Polsce. Naprawdę. Znam wiele osób, które tęsknią za dalekimi ciepłymi krajami, za egzotyką i wciąż poszukują swojego miejsca na ziemi. Kiedyś też szukałam, ale półroczny pobyt w europejskiej stolicy miłości i radość z powrotu do domu wyleczyły mnie skutecznie. Polska to taki kraj, w którym niczego mi nie brakuje. Klimat ma odpowiedni, krajobrazy są przepiękne, jest morze, są góry, są jeziora, a znajomość języka polskiego imponuje ludziom na całym świecie. I jest jeszcze coś: kuchnia polska. Nie moja ulubiona, ale niesamowicie różnorodna i bogata w lokalne sezonowe składniki. Każda pora roku, ba, każdy miesiąc w roku wnosi coś nowego do kuchni. Lato powoli przemija, ale już za chwilę rozpocznie się piękna polska jesień, a wraz z nią sezon na dynię, śliwki, orzechy i… jabłka.
Jabłko to jeden z symboli polskiej kuchni. Nie znam osoby, która nie lubi jabłek. Są tacy, surowych jabłek nie tkną, ale szarlotkę zjadają w hurtowej ilości. Inni zawsze omijają sok jabłkowy z daleka, ale cydrem nie pogardzą. Każdy jest w stanie wymienić co najmniej 10 potraw z jabłek. Większość z nich zapewne wynieśliśmy z rodzinnego domu od naszych mam, cioć i babć. To dużo, ale wciąż nie jest to nawet drobny ułamek możliwości, jakie daje nam ten owoc w kuchni. Z jabłek można wyczarować potrawy słodkie i wytrawne, mięsne i jarskie, ciasta i desery oraz szereg najróżniejszych przetworów. Można je oczywiście jeść na surowo i wtedy korzystać maksymalnie z ich walorów zdrowotnych. Przyznam jednak, że dotąd nie trafiłam na żadną publikację, która w jednym miejscu zebrałaby najlepsze przepisy na potrawy z wykorzystaniem jabłek. Aż do teraz.


Od lipca w księgarniach możecie znaleźć książkę „Polskie jabłka” Joanny Tołłoczko, którą wydało dla Was Wydawnictwo REA-SJ. Pozycja naprawdę wyjątkowa, bo zawiera ponad 100 sprawdzonych przepisów, w których na honorowym miejscu są jabłka. Przeglądając ją pobieżnie po raz pierwszy umieściłam w niej co najmniej 10 zakładek na potrawach, których koniecznie chcę spróbować. Jabłkowa sangria, bakłażan z jabłkami i serem z grilla, arabskie naleśniki z jabłkami, risotto z jabłkami i boczkiem, jabłkowe tiramisu… może się zakręcić w głowie. Do tego wszystkie proste w przygotowaniu i niezwykle apetyczne, co widać wyraźnie na pięknych zdjęciach. Wydawnictwo REA-SJ przyzwyczaiło mnie do tego, że wydawane przez nich książki są zawsze bardzo dopracowane. Czcionka i układ tekstu są przejrzyste i czytelne. Format jest duży, ale jednocześnie poręczny. Miękka okładka ułatwia korzystanie z książki w kuchni - można jedną ręką mieszać w garnku, a w drugiej trzymać książkę i czytać dalszy ciąg przepisu.



Spis treści jest zapisany w oryginalny sposób - na skrzydełkach okładki. Początkowo może to nastręczać pewnych trudności, tym bardziej, że część spisu treści znajduje się na skrzydełku przedniej okładki, a ciąg dalszy jest na skrzydełku tylnej. Nigdy wcześniej się z tym nie spotkałam i przyznam, że chwilę mi zajęło odszukanie go. Ale to kwestia przyzwyczajenia i takie rozwiązanie nie utrudnia poruszania się po książce. Tym bardziej, że poszczególne rozdziały posiadają oznaczenia kolorystyczne w rogu strony widoczne nawet, gdy książka jest zamknięta. Przepisy są podzielone na napoje, sałatki, zupy, potrawy bezmięsne, potrawy z mięsem, sosy, ciasta oraz desery. Ostatni rozdział autorka poświęciła popularnym odmianom jabłek i tak naprawdę od tego rozdziału powinno się rozpocząć przygodę z przepisami na jabłkowe dania. Zawarta jest w nim solidna dawka praktycznej wiedzy na temat różnych odmian jabłek. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się czy do przetworów lepsze będą ligole czy antonówki to wszystkie wątpliwości zostaną rozwiane.



Jeśli lubicie książki kucharskie, ale w swoich zbiorach chcecie mieć tylko takie, z których naprawdę będziecie korzystać, to „Polskie jabłka” Joanny Tołłoczko na pewno Was nie zawiodą. Nie musicie się obawiać, że traficie w niej na obco brzmiące lub trudne do dostania składniki. Wszystkie przepisy opierają się na produktach dostępnych w każdym lokalnym sklepie z warzywami, a główny bohater, czyli jabłko, właśnie dumnie wkracza na targowe stragany, więc tego na pewno Wam nie zabraknie. Gorąco polecam.

piątek, 23 września 2016

Energetyczne kuleczki kakaowo-orzechowe bez pieczenia

Będąc na Sri Lance miałam okazję zwiedzić fabrykę herbaty w Kandy, w której od wielu lat niezmienionymi metodami wytwarza się doskonały wysokogatunkowy produkt doceniany na całym świecie. Herbata z Cejlonu trafia na różne stoły, w tym te najbardziej ekskluzywne i elitarne. Trzeba przyznać, że jej smak diametralnie różni się od znanego mi do tej pory. Nigdy nie przepadałam za czarną herbatą, ale filiżanki cudownie aromatycznego czarnego naparu podanego do lankijskiego śniadania nie zamieniłabym na nic. Niektóre z odmian potrafią kosztować krocie, ale chętnych nie brakuje. Co ciekawe doceniają ją również mieszkańcy Europy. Gdyby tylko wiedzieli...
Nie da się ukryć, że my Europejczycy staliśmy się niezwykle, wręcz przesadnie porządni. Europejskie standardy produkcji żywności są bardzo restrykcyjne, co z jednej strony pilnuje potentatów w tym sektorze, ale z drugiej wiąże ręce małym rodzinnym firmom. Nie ma mowy o uzyskaniu pozwolenia na działalność jeśli zakład nie będzie szczelny, a pracownicy zdezynfekowani od stóp do głów i ubrani w kosmiczne kombinezony uniemożliwiające zanieczyszczenie produktu choćby pyłkiem. Boimy się włosów, kurzu, owadów i innych zanieczyszczeń, które podniesiono do rangi śmiertelnego zagrożenia. Fakt, odkrycie włosa lub wyplutej przez kogoś gumy do żucia w jogurcie jest obrzydliwe, ale z drugiej strony zamiast nakładać kolejne zakazy może warto skupić się na tym, dlaczego któryś z pracowników postanowił tę gumę wypluć.... w lankijskiej fabryce herbaty nie ma żadnych zasad, a mimo to eksport towaru ma się doskonale. Okna na halach produkcyjnych są otwarte, pracownicy nie noszą nawet czepków na głowach, przerzucają liście herbaty gołymi rękami, a świat pije cejlońską herbatę hektolitrami i, o dziwo, nikt nie ucierpiał. Zastanawiające prawda?
Na szczęście domowa produkcja żywności na własny użytek (czyli po prostu gotowanie) nie zostało jak dotąd objęte żadnym unijnym rozporządzeniem i oby tak pozostało jak najdłużej. Celebrując wolność we własnej kuchni możecie przygotować sobie gołymi (i nawet nieumytymi - a co!) rękami przepyszne czekoladowe kuleczki. Są świetne! Idealna przekąska na wypadek ataku "słodkiego ząbka", która jest dobra dla ciała i ducha. Zawiera dobre tłuszcze, białko, minerały i mnóstwo błonnika. Kuleczki można przechowywać do 10 dni w lodówce w zamkniętym pojemniku i sięgać po nie zawsze, gdy najdzie Was ochota.
Przepis stworzyła Deliciously Ella, ale ja go nieco zmodyfikowałam na swój smak. Po oryginał zapraszam na YouTube. Link tutaj: KLIK.

Jak to zrobić (20 kuleczek):
  • 1 szklanka migdałów
  • 1/2 szklanki nerkowców
  • 1 szklanka daktyli bez pestek
  • 2 czubate łyżki kakao
  • 3 łyżki syropu klonowego
  • 2 łyżki nasion sezamu
  • 2 łyżki nasion chia (lub siemienia lnianego)
  • 2 łyżki oleju kokosowego
  • 1 łyżeczka cynamonu
Wszystkie składniki umieścić w malakserze i zmiksować do uzyskania jednolitej lepkiej masy. Odrywać kawałki masy i w dłoniach formować kulki. Wstawić do lodówki na godzinę i gotowe!




SMACZNEGO!

środa, 21 września 2016

Ravioli z dynią, jarmużem i masłem szałwiowym

Uwielbiam prowadzić samochód. Szczególnie w trasie, gdy mogę zapomnieć o korkach, światłach, przejściach dla pieszych i po prostu jechać. Najchętniej bez towarzystwa, bo wtedy mogę włączyć radio na pełen regulator i przeskakiwać między stacjami w poszukiwaniu piosenek, które znam, lubię i mogę wyryczeć bez skrępowania swoim niezbyt popisowym głosem. Świat umyka za oknem, a ja jadę, śpiewam i osiągam stan pełnego relaksu. Dziś nie wyobrażam sobie życia bez prawa jazdy, ale doskonale pamiętam, jak 12 lat temu (rany, to już tak dawno...) podchodziłam do egzaminu i sama siebie pocieszałam, że jak nie zdam to przecież nic takiego się nie stanie, bo bez prawka da się żyć. Był sierpień, a od rana lało nieprzerwanie. To nie był dobry znak..słaba widoczność, śliska jezdnia, to się nie może skończyć sukcesem. Mój stres potęgował fakt, że w rodzinie wszyscy zdawali za pierwszym razem i czułam na sobie pewną presję. Przeistoczona w kłębek nerwów dotarłam na miejsce i zaczęło się. Teoria poszła gładko, ale tej części egzaminu wcale się nie bałam. Testy powtarzałam dziesiątki razy i zgodnie z moim oczekiwaniem skończyłam z wynikiem 0 błędów. Jednak najgorsze wciąż było przede mną. Najpierw losowanie manewrów, plac, a potem wyjazd w miasto. Manewry wypadły nieźle, chociaż "kopertę" zrobiłam na granicy akceptowalności egzaminatora. Jeszcze ruszanie pod górkę i było po wszystkim - pora na jazdę po mieście. Egzaminator nie był zbyt rozmowny i kompletnie nie wiedziałam jak odbierać grobowe milczenie podczas wykonywania jego poleceń. Wróciliśmy bez słowa do ośrodka, a moje serce znajdowało się wówczas gdzieś w okolicy prawego migdałka. "Jak by to Pani powiedzieć" zaczął ("O nieee...to koniec, oblałam!"). "Nie było idealnie" kontynuował ("Powiedz to wreszcie ty wredny..."). "Ale zdała Pani" skończył ("Kocham pana!!!!"). Jedyne, na co się zebrałam to "Dziękuję", a resztę dziękczynnego tańca wykonałam już poza zasięgiem jego wzroku. Udało się! Zrobiłam to! Nie było tak źle, jak sądziłam! Jestem najlepsza! Jak widać czasem coś, co wydaje się górą nie do przejścia z bliższej perspektywy nie jest wcale takie straszne.
Niestety może być również odwrotnie - coś, co postrzegamy jako zadanie na minutkę okazuje się niewdzięczną i niemal niewykonalną pracą. Piszę o tym w nawiązaniu do dzisiejszych ravioli, bo niestety one właśnie okazały się trudniejsze niż się spodziewałam. Na wałkowaniu tego ciasta spędziliśmy wspólnie z Darkiem długie upojne minuty i czuję się jak po uczciwej godzinie w siłowni. Ciasto makaronowe, z którego są zrobione kompletnie nie chce współpracować. Ja wałkuję, a ono za sekundę kurczy się znowu. I tak w kółko. Na szczęście są przepyszne w smaku i szybko zapomniałam o trudach przyrządzania, ale chcę być z Wami szczera i ostrzegam: to bardzo męczące danie.

Jak to zrobić (ok. 20 sztuk):
  • 125 g mąki pszennej
  • 125 g mąki krupczatki
  • 2 jajka
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżka oliwy
  • 2 łyżki wrzątku
  • 400 g dyni
  • 3 duże liście jarmużu
  • 1 ząbek czosnku
  • sól, pieprz, oliwa z oliwek
  • 2 łyżki masła
  • garść listków świeżej szałwii
Dynię upiec (upiekłam ją przy okazji pieczenia pasztetu). Jarmuż posiekać (wcześniej pozbawić liście grubych łodyg) i udusić z ząbkiem czosnku, solą i pieprzem na oliwie (podlać lekko wodą). Wymieszać jarmuż z dynią i ewentualnie jeszcze doprawić solą i pieprzem.
Mąkę wymieszać z solą (dodałam też 1/2 łyżeczki kurkumy dla koloru). Wbić jajka, wlać oliwę i wrzątek i zagnieść gładkie elastyczne ciasto. Ciasto rozwałkować (można partiami) na grubość 1 mm - to jest najgorszy etap w przygotowaniu tego dania. Z ciasta wyciąć kwadraty o boku mniej więcej 5x5 cm. Musi być parzysta ilość. Na połowę kwadratów wyłożyć dynię z jarmużem pozostawiając ok. 1 cm wolnego ciasta z każdej strony. Brzegi posmarować wodą i przykryć czystymi kwadratami ciasta. Docisną tak, aby usunąć jak najwięcej powietrza ze środka. Gotować w osolonym wrzątku przez 5 minut od wypłynięcia ravioli  na powierzchnię.




SMACZNEGO!

poniedziałek, 19 września 2016

Pasztet warzywny z sokowirówki

Po pierwsze - nie marnować. Dawno już przerzuciłam się z robienia raz w tygodniu dużych zakupów spożywczych w hipermarkecie na regularne, nawet codzienne wizyty w lokalnych sklepikach i warzywniakach. I chociaż za kilogram marchewki płacę kilka groszy więcej, to w zamian mam pewność, że całą zakupioną marchewkę zużyję w kuchni (ewentualnie poczęstuję nią towarzystwo w stajni). Robienie zakupów w miarę potrzeb - nawet po nieznacznie wyższej cenie, zredukowało znacznie ilość odpadów spożywczych produkowanych w naszym domu. Powiem więcej, w wykorzystywaniu produktów spożywczych powoli osiągam level expert. Już pokazywałam Wam jak zrobić hummus z liśćmi rzodkiewki, które zwykle lądują w koszu (tutaj przepis: KLIK), a dziś podrzucam pomysł na zużycie resztek pozostałych po wyciskaniu soku w domowej sokowirówce. Kto posiada takie urządzenie ten wie, że domowa produkcja soku pozostawia stertę bezużytecznej warzywno-owocowej sieczki, którą:
a. spuszczamy w toalecie,
b. umieszczamy w koszu na śmieci budując niczym J.W. Construction wspaniałe nowe osiedle dla much, mrówek i innych niechcianych lokatorów,
c. wrzucamy do reklamówki i od razu wynosimy na śmietnik,
d. kompostujemy.
Do powyższej listy dodaję dziś opcję:
e. przygotowujemy z niej warzywne burgery/pasztety.
I to jest dla mnie najlepsze rozwiązanie. Nie muszę już trzeć warzyw na ręcznej tarce przeklinając przy tym wszystko i wszystkich wokół. Baza do gotowania robi się sama, a reszta czynności to już czysty relaks przepijany łyczkami świeżo wyciśniętego soku.

Jak to zrobić:
  • ok. 4-5 szklanek warzyw pozostałych po wyciskaniu soku w sokowirówce (u mnie marchew, seler, buraki i jabłka)
  • 1 puszka czerwonej fasoli
  • 1 jajko
  • 1/2 szklanki kaszy manny
  • 5 łyżek sosu sojowego
  • 1 ząbek czosnku
  • dowolne przyprawy (u mnie za'atar, wędzona czerwona papryka)
  • 3 łyżki oliwy z oliwek
  • 2 łyżki oleju sezamowego/arachidowego lub zwykłego rzepakowego
  • pieprz i sól do smaku
Warzywa udusić na patelni z dodatkiem soli, pieprzu i czosnku przeciśniętego przez praskę. Co jakiś czas podlewać wodą i często mieszać. Po ok. 15 minutach zdjąć z ognia. Fasolę zmiksować blenderem na gładką masę. Wymieszać fasolę z warzywami. Dodać jajko, kaszę mannę i przyprawy. Jajko można dodać na samym końcu, próbując wcześniej czy masa jest dobrze przyprawiona. Keksówkę wysmarować masłem i wysypać tartą bułką. Przełożyć warzywa do formy, posypać wędzoną papryką i ziarnami słonecznika. Piec ok. 30-40 minut w temperaturze 180 stopni.




SMACZNEGO!

sobota, 17 września 2016

Gruszkowy budyń jaglany z orzechami w karmelu

Wakacje na rajskiej Sri Lance minęły jak sen i teraz powolutku wracamy do rzeczywistości. Smaki, zapachy i krajobrazy tej cudownej wyspy zrobiły na nas ogromne wrażenie i na pewno podzielimy się z Wami wspomnieniami w osobnym wpisie. Na szczęście Polska powitała nas piękną słoneczną pogodą, co wynagrodziło w pewnym stopniu brak możliwości ugaszenia pragnienia świeżą wodą z kokosa kupionego na ulicznym straganie.
Muszę jednak przyznać, że tęskniłam za naszą kuchnią i za polskimi produktami. Wszystko, co jedliśmy na Sri Lance było ostre (mniej, bardziej lub piekielnie) i intensywnie przyprawione, a nasze europejskie brzuchy z trudem dawały sobie z tym radę. Kilka najciekawszych przepisów spróbuję dla Was odtworzyć, ale najpierw musimy odpocząć. Od powrotu jemy lżej, więc dzisiejszy deser przygotowałam również w lekkostrawnej konwencji. Delikatny jaglany budyń jest idealny dla każdego zmęczonego lub przejedzonego brzucha.

Jak to zrobić (4 porcje):
  • 1 szklanka ugotowanej kaszy jaglanej
  • 3 bardzo miękkie i bardzo słodkie gruszki
  • 1 łyżka miodu
  • 1/3 łyżeczki imbiru w proszku
  • maleńka szczypta gałki muszkatołowej
  • 8 orzechów włoskich (16 połówek "móżdżków")
  • 1 łyżeczka masła
  • 1 łyżka miodu
Kaszę dokładnie zmiksować z 1 łyżką miodu, imbirem, gałką i gruszkami na gładko. Przełożyć do miseczek i schłodzić. Na małej patelni roztopić masło z miodem. Dodać wyłuskane z łupin orzechy i wymieszać poruszając delikatnie patelnią aż całe orzechy będą pokryte masą. Zdjąć z ognia, gdy karmel będzie ciemnozłoty. Na budyń wyłożyć orzechy i polać pozostałym karmelem. Podawać od razu.




SMACZNEGO!